Opracowanie rodzinnej historii (Stanisław i Józef Lorczak)

W poszukiwaniu korzeni rodziny Lorczak
Koconia-Goszczowa ... tam gdzie się wszystko zaczęło
Nasza droga na Pomorze
Wrośliśmy w tę ziemię
Potomstwo Adama i Józefy – koleje ich losu
Zakończenie

 


Koconia-Goszczowa ... tam gdzie się wszystko zaczęło

W odległości około 25km od Przedborza, 12 km od gminnej wsi Masłowice, 3 km od parafii Chełmo, po lewej stronie nieodległej rzeki Pilicy i u podnóża najwyższego na tym terenie wzniesienia (góra Chełmska) leżały blisko siebie dwie nieduże wsie Koconia i Goszczowa. Były to tereny umownie kiedyś nazywane Kongresówką. Ziemie te należały do zaboru rosyjskiego. Charakterystyczne dla tych terenów jest urozmaicenie niewielkimi pagórkami zbudowanymi ze skał wapiennych i piaskowych. Najwyższym wzniesieniem jest Góra Chełmska mająca 312 m n.p.m. i będąca dzisiaj rezerwatem przyrody ze względu na legendy oraz dęby i buki. Dominują tu gospodarstwa o średniej wielkości. Uprawia się głównie zboża i ziemniaki, hoduje żywiec i bydło. Na terenach tych brak zakładów przemysłowych, występują jedynie drobne zakłady usługowe i wytwórcze( murarstwo, transport, handel ,usługi stolarskie, ubojnie). Cała np. gmina Masłowice ma 116 km kwadratowych powierzchni, liczy 17 sołectw oraz około 4800 mieszkańców. Wieś parafialna Chełmo (nazwa pochodzi od staropolskiego słowa helm co oznaczało samotną górę) ma długą historię sięgającą X wieku, kiedy to istniały tu dwa grodziska obronne na górze. Częstym bohaterem opowiadań było śpiące wewnątrz tej góry wojsko. Miejscową ludność miała o tym przekonywać mętna woda wypływająca z góry niby zanieczyszczona przez dużą liczbę będących tam koni. Wojsko to niby było widywane przez okoliczną ludność. Legenda tłumaczy nam także skąd wzięło się owo wojsko. Trzysta lat temu bronił się na górze pewien możny pan wraz ze swą córką i wojskiem przed przeważającym wrogiem. Nie widząc szans na dalszą obronę wymówił zaklęcie i wszyscy zapadli się pod ziemię. Oczekują teraz odpowiedniej wigilii by powstać. Wśród ludzi krążyło wiele opowieści o ukrytych tam skarbach i bogactwie zakutym w skałach. W tradycji ludowej zachowały się wzmianki o bytności na górze Zygmunta Starego i Zygmunta Augusta, którzy przybywali tam rzekomo na polowania. Goszczowa natomiast należała do gminy Wielgomłyny o podobnej charakterystyce i zajęciach ludności. Koconia i Goszczowa należały jednak zawsze do parafii Chełmo. Jak wyglądały te tereny w pamięci najstarszych a potem młodszych?


Wsie były zabudowane domami drewnianymi lub glinianymi, pokrytymi słomą. Dom składał się najczęściej z dwóch izb, komory i sieni o podłogach glinianych. Okna małe, zazwyczaj skierowane na trzy strony świata. W izbie był duży piec, najczęściej z przypieckiem i ubogie meble: proste łóżka, kufer lub skrzynia na bieliznę, stół i ławy. Na oknach kwiaty w doniczkach (najczęściej pelargonie i krakusy). Ściany ozdabiane były świętymi obrazami, na których wieszano ręcznie wykonane stroiki z papierowych kwiatów. Na ścianach wieszano bardzo ozdobnie tkane makaty. Częścią domu była dość obszerna komora, gdzie przechowywano zapasy zboża, żywności i odzież. Bardzo praktyczne w każdym domu były wysokie progi, na których najchętniej przesiadywały dzieci, jak również i starsi. W każdym domu były żarna służące do mielenia zboża na mąkę. Kobiety piekły z niej razowe ciemne pieczywo. Dziś takie pieczywo nazywano by gruboziarnistym. Naczynia były proste, początkowo drewniane, jednak niezwykle praktyczne. Przed domem najczęściej stała studnia cembrowana, a przed nią duża drewniana balia na wodę. Podwórze w tej części porośnięte było trawą. Pozostała część podwórza wyłożona była kamieniami, których w tej okolicy nie brakowało. Chlew i stodoła stanowiły niejednokrotnie całość. Dalej rozciągał się obowiązkowo sad z drzewami owocowymi, a potem łąka i długie wąskie pola. Pola dzielone były miedzami, na których latem wypasano bydło wiązane postronkami a potem łańcuchami. To wypasanie najlepiej z nas pamiętają ci, którzy się u dziadków wychowywali. Ile to było kłopotu, aby krowa nie złapała pyskiem rosnących u sąsiada roślin. Pasący nie mógł na chwilę pozostawić bydła bez opieki, aby ono nie wyrządziło szkód. Ile razy z tego powodu byliśmy bici. Dziadek Paweł za jedyną metodę wychowawczą uważał bicie i to w stosunku do ludzi, jak i zwierząt. We wsiach były też pastwiska wspólne, tzw. wiejskie, na których wypasało się bydło. Jeżeli przez wieś lub obok przepływał potok czy rzeczka, to woda w nich była tak czysta, że gospodynie urządzały tam pranie i płukanie bielizny, dzieci latem kąpały się w wodzie, a zimą urządzały sobie ślizgawki na samorobnych łyżwach. Goszczowa miała w niedalekim Srokowie staw, a na nim trochę spiętrzoną wodę napędzającą młyn. Tam najczęściej wszyscy się kąpali, skakali z tamy i nurkowali. Wyprawy na staw zazwyczaj nie podobały się dziadkom, bo dla nich to tylko strata czasu. Dlatego z drogi często było słychać wołanie, aby wracać do domu czy pracy. Inni zostawali, a my ze smutkiem wracaliśmy do domu. Cechą wszystkich wsi była ich bardzo gęsta zabudowa. Tak jest na tych wsiach do dzisiaj.


Mieszkańcy żyli i ubierali się dość skromnie. W oczy rzucało się bardzo specyficzne nakrycie dla kobiet tzw. zapaska. Mieniła się tęczą barw, robiona ręcznie na krosnach. Kobiety prześcigały się w tej modzie. Każda starała się, aby zrobić sobie jak najpiękniejszą i najbardziej kolorystycznie dobraną zapaskę. Aby jakość tej zapaski była dobra, to musiały być użyte lepsze materiały. Latem ludzie chodzili boso, a buty to najczęściej drewniaki (trepy) i na zimę, i na lato. Ludność nie umiała w większości czytać ani pisać. Podpisywano się krzyżykami.


W zasadzie ludzie byli wyznawcami religii katolickiej, ale na tych terenach dość licznie zamieszkiwali Żydzi trudniący się handlem. Najwięcej Żydów zamieszkiwało w niedalekim Przedborzu. Do kościoła mieszkańcy Koconi i Goszczowy chodzili do Chełma. Obok kościoła znajdował się cmentarz parafialny. Groby na cmentarzu nie były tak pielęgnowane jak czyni się to obecnie. Początkowo nie stawiano żadnych płyt nagrobnych, a jeżeli ktoś stawiał, to z piaskowca. Już w naszej pamięci cmentarz w Chełmie był zarośnięty krzewami i trawami. W większości rodziny były wielodzietne, ale i umieralność wśród noworodków i niemowląt była bardzo duża. W rodzinie Wawrzyńca i Marianny Lorczak trójka kolejnych dzieci również nie przeżyła długo po porodzie. Kiedy Marianna była w ciąży z następnym dzieckiem to przez Koconię przechodziła pielgrzymka do Częstochowy na Jasną Górę i jedna z pątniczek poradziła jej aby poczętemu dziecku dać po urodzeniu na imię Adam lub Genowefa to przeżyje. I tak się stało. Porody odbierały kobiety wiejskie, które spełniały pracę akuszerek i położnych. W metrykach pojawiają się najczęściej te same nazwiska odbierającej poród przez długie lata, po czym następuje zmiana na inne nazwisko, najprawdopodobniej osoby młodszej, przyuczonej do odebrania porodu. Dzieci chrzczono krótko po urodzeniu w obecności rodziców, a także rodziców chrzestnych. Rodziców chrzestnych się wybierało i to była duma dla nich samych, gdyż wszyscy uważali, że część charakteru przejdzie z nich na chrześniaka. Dzieciom nadawano imiona biblijne. Młodzi ludzie zawierali związki małżeńskie przeważnie w obrębie wsi lub parafii, przy czym raczej nie wchodziły tu w grę uczucia i miłość, ale względy natury gospodarskiej i bytowej ( sąsiedztwo pola, wielkość posagu panny młodej). Ziemię dzielono pomiędzy potomków w rodzinie. Kawałki ziemi miały swoje nazwy. U dziadków pamiętamy, że kawałki ziem nosiły nazwy: kocóńskie, przydatek, poręba, nocuniowe, pastwisko, kontrewes. Na wsiach było biednie. Część mieszkańców wyjeżdżała do pracy do najbliższych miast lub do innych krajów. W rodzinie Wawrzyńca Lorczaka dom był murowany, dziadek posiadał cegielnię, w której wypalano czerwoną cegłę na potrzeby własne i na sprzedaż. Podczas ostatniego pobytu w Koconi odszukaliśmy teren po byłej cegielni dziadka. Są tam tylko dzisiaj głębsze wyrobiska po wybranej glinie. Według opowiadań ciotki Lotki w cegielni na jeden wsad wchodziło około 10 tyś. sztuk cegły, którą wypalano drewnem i miałem węglowym, a czas wypalania to 3-4 dni. Cegłę potem suszono pod drewnianymi wiatami. Dziadek miał trzy piece do wypalania cegły, a praca tam była ciężka i w dużym pocie. Często też słyszeliśmy od naszego ojca, że od tego potu pod czapką całkowicie wyłysiał. Głównym jednak zajęciem rodzin była uprawa roli. Tereny zamieszkałe przez rodzinę należały do tzw. Polski "B". 
Gęsta zabudowa wsi, słomiane strzechy to duże zagrożenie pożarowe. Z tej przyczyny w dniu 19 września 1959 roku spłonęła cała wieś Goszczowa, kiedy to jedna z gospodyń, Cecylia Zuterek, wysypała tlący się jeszcze popiół na podwórze. Wieś dużym wysiłkiem odbudowano już jako murowaną. Dachy kryto blachą. W naszej pamięci pozostały starania o blachę i jej transport na Goszczowę. Dochody rolników nie były duże i pochodziły ze sprzedaży płodów rolnych i zwierząt na organizowanych jarmarkach w Przedborzu, Wielgomłynach czy Radomsku. Wyjazd na jarmark to duża frajda dla młodych i ciekawych świata. Kiedyś na jarmark wyjechała Krysia Heniusiowa ubrana w zapaskę i niczym nie różniła się od innych kobiet na jarmarku. Dwóch rolników targowało się o cenę konia. Krysia była świadkiem tego zdarzenia , choć myślała, że targują się o jej zakup. Nasz ojciec Adam od najmłodszych lat pracował w cegielni swego ojca Wawrzyńca. Wsie w okolicach Koconi i Goszczowy (Niwa, Zagórze, Dębowiec, Sroków, Bieszczyków, Granice, Kraszewice) należały do parafii Chełmo, gdzie był dość duży majątek hrabiów Wielowieyskich. Przed uwłaszczeniem wszyscy z okolicznych wiosek tam pracowali. Nasi dziadkowie pamiętali jeszcze jak musieli zginać się w pokłonie i czapkować, kiedy hrabia przejeżdżał bryczką. Obecnie, kiedy byliśmy w Chełmie, cały dwór, pola i zabudowania gospodarcze już wróciły do poprzednich właścicieli. Całość jest odnawiana i remontowana. W tej parafii wszyscy się rodzili, byli chrzczeni, przyjmowali I Komunię św., byli bierzmowani, brali śluby i byli chowani na cmentarzu. Do dzisiaj na cmentarzu są w dobrym stanie i zadbane groby naszych przodków. W tych okolicach z naszej rodziny pozostała jedynie Leokadia Jurczyk, siostra Adama Lorczaka i jej potomkowie. Ciotka Lotka nie mogła wyjechać albowiem cały czas opiekowała się rodzicami w Koconi Po II wojnie światowej pozostała część rodziny wyemigrowała na Pomorze, do Łodzi, Radomska, Warszawy i innych miejscowości. 


Nie udało się nam uzyskać bliższych informacji o rodzeństwie Wawrzyńca Lorczaka i Pawła Gwiazdy. Nie znamy do tej pory ich adresów i dalszych losów. Bardzo często jednak w książkach telefonicznych różnych miast, internecie znajdujemy nazwisko Lorczak i nie wiemy czy to ktoś z naszej rodziny. Brak nam również bliższych danych o rodzinie ze strony dziadka Pawła Gwiazdy i Katarzyny Gwiazda z domu Nowicka. Niektórzy w rodzinie pamiętają, że wołano na Nowickich - "Mycunie". Nie jest nam jeszcze wiadomym czy to z powodu tego, że ukrywali w okresie okupacji Żydów, czy też sami pochodzili z Żydów i zmienili w późniejszym okresie nazwisko na polskie. Ze znanych nam opowieści dziadków wiemy, że ukrywali podczas wojny Żydów za worek złota, a także opowiadano jakoby na własnym polu w bliskości figury wyorali wiadro złota. Prawda była jednak taka, że upozorowali wspólnie napad na ukrytych Żydów aby zabrać im złoto przez nich posiadane. Pewne jest jednak to, że wszyscy Nowiccy mieli smykałkę do handlu i kombinacji. Jak opowiadano nam w rodzinie Nowickich wszyscy musieli kogoś oszukać, bowiem inaczej robili się nerwowi.
Wiele spraw z życia rodziny nie udało się nam odtworzyć ze względu na zanikającą pamięć najstarszych, którzy mogli coś pamiętać, a także pewne tajemnice rodzinne, o których nie mówiło się w rodzinie, a które zabrali do grobu nieżyjący. Dużo jednak dowiedzieliśmy się o niezwykle ciekawym i bujnym w wydarzenia życiu naszego dziadka Pawła Gwiazdy. Od kawalerskich do ostatnich lat swego życia nie potrafił się ustatkować. Wyjeżdżał często do Francji, Niemiec czy na kresy wschodnie i zapominał o żonie i córce. Żona Katarzyna była osobą niezwykle pracowitą i religijną. Jej gospodarność i oszczędność była znana w całej wsi. Widzieliśmy jak nieraz z pełną derką zielonego biegła truchtem z odległego pola. My młodzi nie nadążaliśmy za nią, a o udźwignięciu derki nie było mowy. Była niezwykle oszczędna. Chleb pożyczała na wagę, zapałki na sztuki, ocet na wysokość pudełka od zapałek. Stale się modliła i odmawiała codziennie różaniec. Ze strony Pawła spotkało ją wiele upokorzeń. Pamiętamy to wszyscy, że kiedy już mieszkał w Tucholi u swej córki Józefy i pracował jako portier w starostwie, to zawsze babci mówił o przyprowadzeniu innej kobiety. Od zawsze był skłonny do robienia figli, psot i miał z tego radość i zabawę. Podczas pobytu na Goszczowi usłyszeliśmy od sąsiadów, jakie to wygłupy trzymały się Pawła. Opowiadano nam jak pewnego dnia pijany próbował w środku wsi po słupie wejść do nieba. Często rozpowiadał również po wsi plotki, po dawnemu bojki i dlatego mówiono na niego Gwiazda - bojcorz. Opowiadano nam również, jak to pewnego dnia chwalił się w sklepie, że kupił dużo trucizny, a kiedy spytali się jego, po co jemu trucizna, to odpowiadał, że trutka jest dla wytrucia ormowców. Jego chrześniak, który był milicjantem w Wielgomłynach często go ostrzegał aby nie opowiadał takich politycznych głupstw wśród ludzi. W codziennej pracy był niezwykle staranny, dbał o konie, lepiej niż o żonę. Kiedy ręczną sieczkarnią cięli słomę na sieczkę dla koni to Paweł zazwyczaj mówił: "Kaśka kręć a ja będę pchał słomę". Babcia Kasia do ostatnich dni swego życia modliła się do Boga, aby Paweł zmarł zaraz po niej. Te modlitwy nie poszły na marne. Dziadkowie zmarli w jednym dniu i w jednym dniu zostali pochowani na cmentarzu w Tucholi. Tam już na zawsze pozostaną razem w jednej mogile.


Jak przedstawiało się życie religijne w rodzinach?
Nasi poprzednicy byli niezwykle silnie związani z kościołem i Bogiem. Księża byli szanowani i cieszyli się dużym mirem. Żyjący jeszcze dziś opowiadają o wspólnych modlitwach i uczestnictwie w obrzędach religijnych. W domach śpiewano godzinki, odmawiano w południe Anioł Pański, różaniec, gorzkie żale, brano udział w nieszporach i jutrzniach. Każdy czuł potrzebę uczestniczenia w niedzielnej mszy świętej. Do kościoła chodziło się przeważnie pieszo i boso, a buty zakładano przed samym dojściem do kościoła. Sam kościół był ładnie ustrojony. Dla nas młodszych pójście do kościoła było atrakcyjne. Z utęsknieniem czekało się na odpusty w parafii własnej, a także w sąsiednich. Dla dzieci ciekawość wzbudzały ustawione przed kościołem kramy z różnościami. W dniu odpustu organizowane były zabawy taneczne na świeżym powietrzu czy w remizach strażackich. Do domu wracało się późno lub nad ranem i kładło się spać na sianie. Dziadkowie budząc nas rano do pracy patrzyli, że na sianie jest zbyt dużo nóg. W trakcie dnia, szczególnie dziadek, wypytywał nas jak było na zabawie, ilu było pobitych, z którą panną najczęściej tańczyliśmy. Na nas przyjeżdżających do dziadków mówiono wtedy " miastowi". Na Goszczowi w środku wsi leżały pod płotem drągi, na których siadaliśmy i toczyliśmy rozmowy przez całe noce. Przychodziły tam też panny. Pamiętam jedną, że nazywała się Halina Przepióra i przyjeżdżała na wakacje z Człuchowa.
Posiłki były słabo urozmaicone, ale raczej była to zdrowa żywność. Stale jadło się zalewajkę, żurek. W zależności od zamożności rodziny były podawane z kiełbasą lub bez, ze skwarkami, ale najczęściej zaklepywane śmietaną. Lepsze jedzenie starano się podawać w niedzielę czy święta, choć najczęściej był to rosół z kury i do tego ziemniaki. Lepsze mięso zawsze było dla głowy rodziny. Najlepiej jadło się nam siedząc na progu domu. Jajka gotowano i smażono, ale pamiętamy, że z jajkami chodziło się do sklepu i za nie robiło zakupy. Jajka w sklepie były prześwietlane czy aby nie są z podkładek pod kwoki ( tzw. dzbuki). 
Szczególnym dniem była pasterka i święta. Przed świętami w postach czyszczono garnki, aby nie pozostał żaden tłuszcz. Noc wigilijna miała w tradycji szczególną moc. Zaklinano drzewa owocowe, wierzono w duchy i czarownice, chodzono po kolędach, świętowano Trzech Króli i bawiono się w zapustach, czyli karnawale. Do ważnych świąt należało święto Matki Boskiej Gromnicznej, gdyż poświęconej w tym dniu świecy przypisywano szczególne znaczenie. Wierzono, że ma ona moc uzdrawiającą i chroni od nieszczęść. W czasie silnych wtedy burz i grzmotów zapalano świecę i ustawiano w oknie, aby odpędzała pioruny i błyskawice. Cały dobytek spakowany był do szybkiego wyniesienia. W każdej wsi był ktoś zdolny do rzucania lub zdejmowania uroków, zaklęć. Wierzono w zauroczenie kołtunem (sklejenie włosów). Bano się, że ci ludzie mogą odebrać mleko krowom, zepsuć wodę w studni. W obronie przed urokami wiązano koniom przy ogonie lub uździe czerwone kokardki. Części uprzęży i wozu miały swe nazwy: kantar, chomąto, luśnia, orczyk. Wśród ludzi krążyło wiele przesądów. Babcia Kasia uświadamiała kiedyś Krysię Heniusiową, że jak zobaczy lecącego bociana to należy szybko położyć się krzyżem na ziemi co spowoduje, że przez cały rok nie będzie ją bolało w krzyżu. Babcia stale powtarzała nam, że gadatliwa kobieta to dobra, a gruba to bogata. Kiedy wybierała się w odwiedziny do wnuka w Czersku to ubierała parę bluzek i swetrów aby się pogrubić. 


Stary rok żegnano różnie, ale zawsze pomysłowo. 
Pamiętamy jak w Tucholi rozebrano cały wóz, wciągnięto w częściach na dach stodoły i tam złożono, zatykano szybami końcówkę komina lub wyjmowano całe bramy i furtki. Ludzie mieli wtedy takie poczucie humoru, że nawet by się nie ośmielili obrażać. Na wiosnę uroczyście świętowano Niedzielę Palmową. Poświęcone palmy przechowywano przez cały rok. Zakładano je za ramy obrazów i krzyży na ścianie. W Wielki Piątek przed Wielkanocą trzeba było obowiązkowo być w kościele aby złożyć hołd Jezusowi w grobie, a potem uczestniczyć w mszy rezurekcyjnej. Ile tam było ciekawych rzeczy: piękny grób Chrystusa, strażacy w galowych mundurach, ozdobnych hełmach na głowie, jako straż grobu, orkiestra z dużymi trąbami. Czyniło się przygotowania do lanego poniedziałku. Oblewano panny nawet w kościele. We wsiach wszyscy latali z wiaderkami pełnymi wody. Dziadek Paweł przygotowywał specjalne sikawki ręczne ze starych ram od roweru dorabiając z drewna tłoczyska. Naciągało się wodę a nawet gnojówkę i sikało przez okna do domu i na panny. Żadna się nie obrażała w tym dniu, a wręcz przeciwnie smutne były te, które były suche. Na okres świąt zawsze z Tucholi wyjeżdżaliśmy do dziadków na Goszczowę.


Dzieci na religię uczęszczały do kościoła, tam również przygotowywały się do komunii. Przyjęcia były skromne, ale obowiązkowo uczestniczyli w nich rodzice chrzestni. Przez całe życie mówiło się do nich chrzestny i chrzestna. Uroczystość weselna miała swoistą oprawę. Zawsze był ktoś zajmujący się kojarzeniem par. Zajmował się tym prawie zawodowo, uzgadniał posagi, terminy. Wesele trwało kilka dni, a ważnymi osobami na weselu byli drużbowie. Śpiewano przyśpiewki i kuplety. W trakcie wesela zawsze zjawiali się przebierańcy, tzw. maśki. Obyczaj ten przeniosła rodzina na Pomorze. Pamiętam ile sensacji wywołało pojawienie się przebierańców na weselu córki w Czersku. Przebierańcy na czele z naszą kuzynką Marianną Weilandt świetnie ubawili gości weselnych. Innym zwyczajem obchodzonym przed popielcem były ostatki, w potocznej mowie nazywane komberg. Jest to zwyczaj znany do dzisiaj. W pierwszą rocznicę ślubu zabierało się młodych na udekorowany wóz czy sanie i wiozło do domu rodzinnego. Wszyscy uczestnicy tej imprezy przebierają się, malują twarze, piją, jedzą i śpiewają piosenki. Aby było weselej w domu rodzinnym rozrzuca się przywiezioną ze sobą słomę w snopkach.