Opracowanie rodzinnej historii (Stanisław i Józef Lorczak)

W poszukiwaniu korzeni rodziny Lorczak
Koconia-Goszczowa ... tam gdzie się wszystko zaczęło
Nasza droga na Pomorze
Wrośliśmy w tę ziemię
Potomstwo Adama i Józefy – koleje ich losu
Zakończenie 


Nasza droga na Pomorze

 

Rodzice Józefy - Paweł Gwiazda z Bieszczyków i Katarzyna Nowicka z Dębowca osiedlili się po ślubie na Goszczowi w gospodarstwie babci Pawła - Hoińskiej. Dziadkowie Gwiazda mieli tylko jedną córkę Józefę, która wyszła za Adama Lorczaka z Koconi. Józefa poznała się z Adamem przez ciotkę Adama, Karolinę Wicińską z domu Bartnik, która stwierdziła, iż będzie dla niego dobrą żoną. Na Adama wołano wtedy we wsi " króliczy ząbek", a to ze względu na bardzo krótkie przednie zęby. Na Goszczowi postawiono kuźnię, w której Adam trudnił się kowalstwem. W odrębnie spisanych wspomnieniach poznajemy jego życie aż do śmierci. Po Adamie urodziła się Stanisława, potem Stefania i Leokadia. Stanisława w młodości pracowała ciężko w cegielni ojca. Swego męża poznała na weselu na Goszczowi u swej ciotki. Jan Sala pochodził z sąsiedniej wsi Kruszyna w gminie Wielgomłyny. Po ślubie otrzymali po drugiej stronie drogi w Koconi kawałek ziemi, na którym potem postawili dom. Prowadzili gospodarstwo oraz otworzyli mały sklep pod szyldem spółdzielni, w którym można było kupić wszystko. Wujek Janek handel traktował bardzo poważnie i uczył handlu dzieci od najmłodszych lat. W okresie wojny działał również w partyzantce. Po wojnie przybył do Człuchowa, aby jednak wrócić do Koconi. Po paru latach wydzierżawia od Franciszka Gajdowskiego gospodarstwo w Tucholi, aby zostać sąsiadem swego szwagra Adama Lorczaka. Po śmierci wujka ciotka jest pod opieką swej córki Marianny Weilandt i zamieszkuje w Tucholi przy ul. Garbary. O drugiej siostrze Adama - Stefanii piszemy obszernie w innym miejscu. Dzieci Stefanii w większości mieszkają w Tucholi. Najmłodsza siostra Adama - Leokadia po zapoznaniu się z Rochem Jurczykiem z Karczowa bierze ślub i mieszka początkowo u rodziców w Koconi, potem na Goszczowi aby wreszcie kupić ziemię i postawić dom na Niwie Zagórskiej. Wujek Rochu zajął się stolarstwem. 


Był mistrzem w swym fachu, umiał zrobić wszystko (wystrugać, wytoczyć, wyheblować). Radził też sobie nieźle z siekierą jako cieśla. Takich stolarzy od wszystkiego dziś już nie ma. W jego ślady poszedł syn Stanisław na Zagórzu oraz wnuk Piotr, syn Stanisława. W okresie okupacji wujek Rochu należał również do oddziału partyzanckiego działającego na tym terenie. Po śmierci w 2003 roku został pochowany na cmentarzu w Kietlinie koło Radomska.


Po okresie wojny Adam i Józefa znaleźli się na Pomorzu. Kto i dlaczego wpłynął na decyzję przenosin z dalekiej wsi na Kongresówce do Człuchowa, Żalna i na koniec do Tucholi.
Adam miał rodzeństwo, a w nim siostrę Stefanię, która w okresie wojny pracowała jako młoda dziewczyna na terenie Niemiec (w fabryce papieru w Szczecinie- Skolwinie) i tam zapoznała się z Józefem Śmielewskim, który pochodził ze wsi Śliwice na Pomorzu. Jest nam wiadome, że posiadał niemiecką grupę, którą na Pomorzu musieli podpisać prawie wszyscy. On również pracował w tej fabryce. Po pewnym czasie zaczęli się przyjaźnić i planowali ślub. Wspólnie uciekli z terenu Rzeszy do rodzinnej wsi Stefanii Koconi. Tam wzięli ślub i w 1943 r. urodził im się syn Romuald. Matką chrzestną tego dziecka została Leokadia, siostra Stefanii, a chrzestnym Jan Borycki. W przesłanym nam liście ciotka Lotka jednoznacznie stwierdza, że syn Stefanii - Romuald został po śmierci pochowany na cmentarzu w Chełmie kiedy miał ponad roczek. Pogrzeb w obawie przed Niemcami odbył się po cichu, w tajemnicy. Ówczesny proboszcz parafii Chełmo zapisał go w rejestrze zmarłych w 1945 roku jako Sandelewski Romuald, by po wojnie napisać właściwe nazwisko. Romuald Śmielewski zmarł 9 stycznia 1945roku i pochowany został na cmentarzu w Chełmie. Po jakimś czasie zostali ostrzeżeni przez wójta gminy, że są poszukiwani przez Niemców i musieli się ukryć. Józef Śmielewski dzięki Adamowi Lorczakowi do końca wojny ukrył się w oddziale partyzanckim. Żona Stefania ukrywała się po rodzinie. Po zakończeniu wojny Józef Śmielewski z "mocnymi" papierami z partyzantki wrócił do Śliwic, tam wstąpił do milicji i po krótkim czasie został przeniesiony do Tucholi. Pełnił nawet funkcję komendanta posterunku milicji w Nowej Tucholi. Z nieznanych nam do dzisiaj przyczyn został przeniesiony do Lubrańca, a potem do Jeleniej Góry. Mało mamy wiadomości na jego temat z tego okresu. Wiadomym nam jest, że w 1946 r. został zamordowany w niewyjaśnionych okolicznościach i pochowany w Jeleniej Górze. Podczas naszego ostatniego pobytu u ciotki Lotki opowiedziała nam ona, że dwa lata temu przyznał się do zamordowania Józefa Śmielewskiego niejaki Ignacy Gaik z Karczowa. Miało to niby być zabójstwo na tle politycznym. Gaik był z AK a Śmielewski z AL. Nie było jednak w tej sprawie żadnego dochodzenia i nie wiadomym nam jest czy mówił prawdę. Nie dotarliśmy do Gaika w Karczowie aby to wyjaśnić, ale nie wiemy czy chciałby z nami rozmawiać na ten temat. Możliwa jest też wersja, że UB natrafiło na jakieś ślady jego niemieckości i musiał zginąć. W tym czasie jego żona Stefania przebywała u rodziny i była wzywana, aby rozpoznać zwłoki. Józef Śmielewski był więc dla naszego ojca Adama szwagrem. To właśnie on zaproponował, aby Adam przeprowadził się na te tereny. Nasz ojciec przyjechał do Tucholi rozeznać się w sytuacji i wrócił na Goszczowę. Wspólnie ze swym kolegą z partyzantki - Przepiórą rozpoczęli przygotowania do wyjazdu. Adam na Goszczowi prowadził kuźnię i żal mu było ją opuszczać. Przygotowali jednak wspólnie furmankę, konie złapali w lesie koło Kobiel Wielkich, zabrali dobytek, żony i dzieci, aby udać się w daleką podróż na ziemie odzyskane. Adam i Józefa zabrali ze sobą trzecie z kolei dziecko Jana, który miał tylko 8 miesięcy. Stanisław i Józef zostali na Goszczowi. Po ponad tygodniowej jeździe, a były to czasy bardzo niebezpieczne, dotarli do Człuchowa, gdzie osiedlili się. Przepióra i jego rodzina mieszka tam do dzisiaj. W Człuchowie ojciec pracował w ośrodku maszynowym jako zastępca kierownika stacji traktorów. Tak zwany "szaber" traktorów i maszyn szedł na wielką skalę. Ojciec obawiał się o własne życie i z Człuchowa ruszył do Żalna. Duże gospodarstwo i budynki w Żalnie nie podobały się jednak jego żonie. Dobrze się stało, że nie objęli tego gospodarstwa, bowiem w niedługim czasie dowiedzieli się, że spłonęło od uderzenia pioruna. Józef Śmielewski zaproponował im opuszczone poniemieckie gospodarstwo w Tucholi. Z przejęciem tego gospodarstwa były pewne kłopoty, gdyż koniecznie chciał je przejąć mieszkaniec Tucholi - Glaza. Udało się sprawę załatwić i osiąść na gospodarstwie przy ulicy Sępoleńskiej. Była to poniemiecka owczarnia z szeregową zabudową dla dwóch rodzin, tj. dom, chlew, stodoła, stodoła, chlew, dom. Na tę drugą część zabudowań Adam ściągnął potem swą siostrę Stanisławę z rodziną. Pierwszy z tej rodziny przyjechał syn Jana i Stanisławy Sala - Mirosław w 1957 roku. Adam Lorczak będąc prezesem GS skierował Mirka na kurs prawa jazdy, a potem był on kierowcą naszego ojca. Z tego okresu pamiętamy ciekawe zdarzenie, jakie przytrafiło się tacie i Mirkowi po odbiorze nowego samochodu w Antoninku koło Poznania. Przejeżdżając przez przejazd kolejowy samochód zgasł i tylko dzięki pomocy ludzi został usunięty z torów, aby nie być przejechanym przez pociąg. Mirek sypiał z nami w jednej sypialni i umilał nam życie ciągłym trenowaniem gry na akordeonie. Do dzisiaj brzmi nam w uszach melodia "Kej sera, sera...". Tyle niefortunnych przygód, nieszczęść ile przytrafiło się nam w późniejszym czasie za przyczyną Mirka wystarczyło nam na całe życie. Słynne wyprawy jego dekawką, warszawą garbusem na długo pozostaną w naszej pamięci.


Po śmierci Józefa Śmielewskiego, jego żona Stefania również przyjechała do Tucholi i zamieszkała u Adama, ponownie wychodząc za mąż za Henryka Gajdowskiego. Ciotka Stefka w całej rodzinie cieszyła się dużym uznaniem. Była osobą bardzo przychylną dla wszystkich, umiejącą żartować i dowcipkować. Pamiętam jak kiedyś karmiła małe dziecko piersią a ja przechodząc obok niej zostałem "obsikany" mlekiem z tej piersi. Pamiętam też, że bardzo miło powitała na dworcu moją narzeczoną, a później żonę Krystynę, kiedy ta przyjechała pierwszy raz w odwiedziny do Tucholi. W drodze do domu powtarzała jej "nie bój się niczego!". 
Dom w Tucholi, gdzie mieszkaliśmy miał bardzo wysoki dach. Na strychu były pokoje oraz wędzarnia, do której często po cichu zaglądaliśmy. W chlewie było dużo krów, koni, świń i kur. Stodoła zawsze była pełna zboża, owsa i siana. Dom posiadał solidne piwnice o łukowych sklepieniach pełne kartofli, buraków i słoików z zaprawami. Obok stodoły stała szopa na drewno i druga na sprzęt. Przez ulicę przechodziło się na kilkuhektarowe pole. Część ziemi znajdowała się w dalszej odległości za tzw. sztreką, czyli za przejazdem kolejowym pod Mędromierz. Pracy na polu i w chlewie było więc sporo i trzeba było zatrudnić dodatkowych pracowników. Często pracowała przy pieleniu buraków pani Kibic. Nas również goniono do pracy od najmłodszych lat. Kiedy ojciec Adam został prezesem GS całość kierowania pracami w gospodarstwie przejęła mama Józefa. Dlatego często nazywana była kierowniczką pegeeru. Z lat młodości pamiętamy częste wędrówki na pocztę, aby wysłać duże paczki na Goszczowę do dziadków, którzy w żaden sposób nie chcieli przeprowadzić się do Tucholi. Przez wszystkie lata trzykrotnie wydzierżawiali gospodarkę, ale zawsze tam powracali. Babcia twierdziła, że nie pasują jej aniołki w tucholskim kościele, a dziadek nie wypił nigdy herbaty z wody przegotowanej grzałką. Twierdził bowiem, że drut nie zagotuje wody. Dziadek wyjeżdżał z Tucholi na Goszczowę i przesyłał do babci listy pisane szyfrem, np. Janek na Dębowcu kupił krowę, co babcia rozumiała, że dziadek zakupił krowę. Po kilku dniach pojechała do niego i dalej gospodarzyli wspólnie. Nas wszystkich namawiano po kolei, aby ktoś został tam na stałe do pomocy. Długo byli tam Józek, Tadek i Maryla. Inni jeździli tam tylko do pomocy w okresie wakacji. Lat jednak przybywało i nie starczało sił. Ostatecznie gospodarstwo na Goszczowi pod presją zostało sprzedane i dziadkowie zamieszkali w Tucholi. Pomagali w pracy na gospodarstwie. Na części ziemi ornej posadzono 150 drzew owocowych, część sprzedano na działki budowlane. Za uzyskane pieniądze wyprawiano wesela córkom, część przeznaczano na życie. Kiedy dziadkowie kupili dom, gdzie obecnie mieszka Maryla i Zbigniew, to znaleziono na strychu prawie nowy sztucer. Ile to było strachu przed milicją. W tym domu przez pewien czas mieszkali dziadkowie. Anna i Jan Zatorscy też mieszkali w małym domku w Rudzkim Moście, który potem sprzedali. Przypomnieć należy, że do małżeństwa Anny i Jana Zatorskich doprowadziła babcia Kasia. Dzieci rodziły się dalej, uczyły i wędrowały w świat. Najmłodszy syn Adama i Józefy, Grzegorz, jest tylko o rok starszy od córki najstarszego syna Stanisława, Ewy. Obok starego domu w ogrodzie pobudowano nowy dom. Rozebrano chlewy i stodoły, a na tych miejscach powstały nowe domy. W starym domu zamieszkał syn Kazimierz. Stary dom został przez niego wyremontowany.


W latach młodości w rodzinie żyło się średnio. Ojciec zarabiał pensję, mama gospodarzyła. W pierwszych latach po osiedleniu, pamiętamy jak piliśmy tran, a w tzw. pralni gotowało się syrop. Z zalewajki gotowanej i jedzonej na Goszczowi przestawiono się na zacierkę. Dzieci starsze po ślubie odchodziły z domu i zakładały własne rodziny. W 2004 r. mama Józefa doczekała się 10 synowych, 3 zięciów, 28 wnuków, 21 prawnuków. Jedni mieszkają bliżej, inni dalej, ale często odwiedzają Tucholę. Przyjmowani tam jesteśmy zawsze jak u mamy i tym, co jest w domu. Do dzisiaj jednak mama lubi "porządzić" w rodzinie.
Okres od 1945 roku to czas wrastania w nowe środowisko, nabieranie nowych przyzwyczajeń, nawyków i mowy. To tu właśnie nauczyliśmy się mówić "jo"- po naszemu tak. Przejęliśmy wiele germanizmów w mowie, jak np. szypa- łopata, kipa-kosz, szlapy-laczki, kuch-placek, centryfuga-wirówka do mleka, brajtówka-młocarnia, kleper-wialnia, rozwerk-kierat, flaszka-butelka, bremza-hamulec, kubeł- wiadro, jaka-sweter. 


Od czasu do czasu jedziemy w rodzinne strony. Taką wycieczkę - pielgrzymkę odbyliśmy w składzie: mama Józefa, Stanisław, Krystyna, Józef, Elżbieta, Henryk, Krystyna, Maryla. Byliśmy na cmentarzach, wsiach rodzinnych Goszczowi, Koconi, a także Dębowcu, Zagórzu, Srokowie, Kietlinie, Kobielach Wielkich, Wielgomłynach. Z tej podróży powstało odrębne opracowanie. Spotkaliśmy się z mieszkańcami, rodziną. Była to niezwykle sentymentalna podróż do miejsca pochodzenia. Odwiedzamy te strony także przy okazji udziału w pogrzebach, jak np. pogrzebu Andrzeja Jurczyka, który przez wiele lat leżał sparaliżowany po wypadku, ale miał swój świat w radiu CB, które było jego oknem na świat. Całymi dniami potrafił rozmawiać z wieloma kolegami, a na jego pogrzebie zjawiło się wielu radiowców.


Piękne tereny, rozległe widoki, charakterystyczne pólka, ludzie, ich mowa, to przybliża nam nasze dzieciństwo i młodość. Przypominają nam się częste podróże pociągiem na wakacje do dziadków. Mimo, że pędzono nas do roboty, chętnie tam jeździliśmy, aby potem wrócić do Tucholi. Tylko Józek, Tadek czy Maryla zazdrościli nam, że wracamy, a oni tam zostawali by pomóc dziadkom.
Dzisiaj wszyscy czujemy się prawie jak rdzenni pomorzanie, choć ciągnie nas w rodzinne strony, do własnych korzeni.